Aleksandry
podróże małe i duże
wtorek, 21 czerwca 2011
defekciarski weekend
W piątek na zaproszenie Tobiasza Kulikowskiego i Ewe Liny :) udałem się w samotną podróż do 3miasta. Nie była to oczywiście wyprawa w celach czysto towarzyskich, ale raczej towarszysko sportowych. Jako, że w 3mieście mieszka sporo moich znajomych z branży rowerowej, a trasa podczas kolejnej edycji Skandii zapowiadała się w końcu ciekawie, radość moja była tym większa. Tobi z Ewe przyjęli mnie serdecznie, po czym udaliśmy się na przepalenie nogi na słynne gdyńskie alejki :D taaak taak taak, potwierdzam- jest to idealne miejsce na lan$, czy to w formie biegu, roweru czy rolek.
W sobotę rano niebo nie dawało gwarancji ukończenia wyścigu suchym, Nie miałem ochoty wracać jeszcze 15 km po maratonie przemoczony i prawdopodobnie zmarznięty, więc na start wybrałem się samochodem.
Już na dojeździe okazało się to słuszną decyzją. Zaczynało padać. Nawigacja po wprowadzniu ulicy, przy której mieścił się start doprowadziła mnie z drugiej strony oliwskiego lasu. Pierwszy raz wyprowadziła mnie na manowce. Mnie i jeszcze jedno auto. Także zanim ścigaliśmy się na rowerze, odbyliśmy jakiś 20km wyścig na orientację samochodami po trasie Skandii... w końcu jednak dotarliśmy na start i o 11 wystartowaliśmy do kolejnej edycji Pucharu Polski.
Po starcie asfaltowy podjazd pokonywaliśmy w umiarkowanym tempie, ale po wjeździe w teren mocno przycisneli bracia Banach z Andrzejem, a razem z nimi Tecek, Ebert, Krzywy i ja. Odczepiliśmy się od reszty pokonując kolejne podjazdy, zjazdy w mocnym tempie rozciągnięci na 100 metrach. Na jednym z podjazdów popełniłem błąd, straciłem rywali na kilkanaście sekund, ale po chwili udało się do nich doskoczyć. Tak więc po 30 minutach jechaliśmy wszyscy bardzo blisko siebie, rozciągnięci na kilkanaście sekund. Wtedy właśnie wydarzył się dramat... jeden z pedałów wysunął się zupełnie na bok, pozostawiając pedał w bucie, a ośkę w korbie... Drugie miejsce w Pucharze Polski zostało stracone, szansa na dobry występ także, a zapowiadało się tak obiecująco. Byłem wkurzony, nie mniej niż w Nałęczowie. Rozumiem panę w oponie, ale urwany nowy pedał...NIE. Tego nie mogłem przeboleć.
Razem z Oskarem Plucińskim wróciliśmy do Poznania, by następnego dnia wystartować w kolejnej edycji Kaczmarek ELectric. Na starcie pojawili się najmocniejsi zawodnicy Corratec Teamu i Shimano, a wsród nich Tecek, Andrzej Kaiser, Oskar Pluciński, Słąwek Pituch, Krzywy. Po starcie tempo nadawał Tecek, ale po wjeździe w las postanowiłem tę grupkę poszarpać. Szybko odjechaliśmy razem z Teckiem i Oskarem, jednak ten drugi w połowie rundy miał problem ze zjeżdżającą sztycą, co zmusiło go do zatrzymania się w pitstopie i skorzystania z pomocy niezawodnego Pana Ryszarda Pawlaka. Liczyć na to, że rywale na niego poczekają oczywiście nie mógł, więc dalszą część wyścigu kontynuował z Krzysztofem Krzywym. My z Teckiem powiększaliśmy przewagę, jednak w połowie drugiej rundy podczas zrzucania z blatu na mniejszą tarcz, łańcuch wypadł na zewnętrzną stronę korby, zawijając się przy tym. Jak się później okazało, nieszczęśliwie go przy tym wygiąłem na 3 ogniwkach, co skutecznie uniemożliwiało mocną dalszą jazdę. Uważałem żeby nie zerwać łańcucha, co przypominało bardziej smeranie, a nie pedałowanie...
Tecek odjechał na ostatniej prostej, a ja utrzymałem przewagę i dojechałem na drugiej pozycji.
Pech... ale cóż to za pech, z porównaniem do tego co spotkało Pitiego. Crossowy motur organizatora poszedł na czołówkę i z impetem uderzył bytowianina. Ten upadł trzy metry dalej, jednak wstał, wyprostował kieratę, dojechał kilometr do mety, po czym został odwieziony z obrażeniami do szpitala.
Kręgosłup boli, obdarty ze skóry, ale wczoraj rano był już na rowerze.... czy to normalne? :))
Piti twardzielu, wracaj do zdrowia!
W sobotę rano niebo nie dawało gwarancji ukończenia wyścigu suchym, Nie miałem ochoty wracać jeszcze 15 km po maratonie przemoczony i prawdopodobnie zmarznięty, więc na start wybrałem się samochodem.
Już na dojeździe okazało się to słuszną decyzją. Zaczynało padać. Nawigacja po wprowadzniu ulicy, przy której mieścił się start doprowadziła mnie z drugiej strony oliwskiego lasu. Pierwszy raz wyprowadziła mnie na manowce. Mnie i jeszcze jedno auto. Także zanim ścigaliśmy się na rowerze, odbyliśmy jakiś 20km wyścig na orientację samochodami po trasie Skandii... w końcu jednak dotarliśmy na start i o 11 wystartowaliśmy do kolejnej edycji Pucharu Polski.
Po starcie asfaltowy podjazd pokonywaliśmy w umiarkowanym tempie, ale po wjeździe w teren mocno przycisneli bracia Banach z Andrzejem, a razem z nimi Tecek, Ebert, Krzywy i ja. Odczepiliśmy się od reszty pokonując kolejne podjazdy, zjazdy w mocnym tempie rozciągnięci na 100 metrach. Na jednym z podjazdów popełniłem błąd, straciłem rywali na kilkanaście sekund, ale po chwili udało się do nich doskoczyć. Tak więc po 30 minutach jechaliśmy wszyscy bardzo blisko siebie, rozciągnięci na kilkanaście sekund. Wtedy właśnie wydarzył się dramat... jeden z pedałów wysunął się zupełnie na bok, pozostawiając pedał w bucie, a ośkę w korbie... Drugie miejsce w Pucharze Polski zostało stracone, szansa na dobry występ także, a zapowiadało się tak obiecująco. Byłem wkurzony, nie mniej niż w Nałęczowie. Rozumiem panę w oponie, ale urwany nowy pedał...NIE. Tego nie mogłem przeboleć.
Razem z Oskarem Plucińskim wróciliśmy do Poznania, by następnego dnia wystartować w kolejnej edycji Kaczmarek ELectric. Na starcie pojawili się najmocniejsi zawodnicy Corratec Teamu i Shimano, a wsród nich Tecek, Andrzej Kaiser, Oskar Pluciński, Słąwek Pituch, Krzywy. Po starcie tempo nadawał Tecek, ale po wjeździe w las postanowiłem tę grupkę poszarpać. Szybko odjechaliśmy razem z Teckiem i Oskarem, jednak ten drugi w połowie rundy miał problem ze zjeżdżającą sztycą, co zmusiło go do zatrzymania się w pitstopie i skorzystania z pomocy niezawodnego Pana Ryszarda Pawlaka. Liczyć na to, że rywale na niego poczekają oczywiście nie mógł, więc dalszą część wyścigu kontynuował z Krzysztofem Krzywym. My z Teckiem powiększaliśmy przewagę, jednak w połowie drugiej rundy podczas zrzucania z blatu na mniejszą tarcz, łańcuch wypadł na zewnętrzną stronę korby, zawijając się przy tym. Jak się później okazało, nieszczęśliwie go przy tym wygiąłem na 3 ogniwkach, co skutecznie uniemożliwiało mocną dalszą jazdę. Uważałem żeby nie zerwać łańcucha, co przypominało bardziej smeranie, a nie pedałowanie...
Tecek odjechał na ostatniej prostej, a ja utrzymałem przewagę i dojechałem na drugiej pozycji.
Pech... ale cóż to za pech, z porównaniem do tego co spotkało Pitiego. Crossowy motur organizatora poszedł na czołówkę i z impetem uderzył bytowianina. Ten upadł trzy metry dalej, jednak wstał, wyprostował kieratę, dojechał kilometr do mety, po czym został odwieziony z obrażeniami do szpitala.
Kręgosłup boli, obdarty ze skóry, ale wczoraj rano był już na rowerze.... czy to normalne? :))
Piti twardzielu, wracaj do zdrowia!
wtorek, 14 czerwca 2011
Suzuki Powerade Marathon, Karpacz
W sobotnie popołudnie dotarłem z Asią i Maksem do Dzierżoniowa, gdzie gościli nas nasi znajomi- Edyta i Rafał. Po przyjeździe przebraliśmy się i pojechaliśmy wszyscy na godzinną wycieczkę zaliczając trasę XC Langa w Bielawie. Następnie kolacja i dopiero o północy kładliśmy się spać.
Do Karpacza mieliśmy raptem 90 km, ale trzeba było wyjechać po 6, żeby Mikesz rozłożył się ze swoim stanowiskiem z SISem. Wcześniej jeszcze spacer z psem Edzi o 5:50 i wyjazd.
Start dystansu giga zaplanowany był tradycyjnie o 10. Przed nami do pokonania 80 km i 2650 metrów przewyższenia. Pod górny Karpacz jechaliśmy wszyscy razem, równym tempem. W drugiej części tempo podkręcił Andrzej i zostaliśmy w trójkę. Tomek Jajonek, Andrzej, ja i przed nami cudowna trasa odkrywająca piękno Karkonoszy. Single, trudne zjazdy, ciężkie podjazdy- prawdziwe MTB, dla którego tak naprawdę przyjechałem.
Na jednym ze zjazdów Andrzej zaliczył upadek, łapiąc przy tym „gumę”. Nic mu się nie stało, to też pokonywaliśmy trasę dalej. Kilometry uciekały wolno. Na jednym z podjazdów przeoczyłem strzałkę, na szczęście czujne oko Tomka wychwyciło mój błąd! Dziękówa!
Na trasie został też Tomek, kiedy z jego opony uszło powietrze. Jechałem więc pierwszy, wypatrując co jakiś czas rywali. Podejrzewałem, że podąża za mną Andrzej. Widziałem jak swobodnie jechał na podjazdach. Tak też się stało, na ciężkim podjeździe pod Petrowkę, systematycznie mnie dochodził. Zjazd pokonaliśmy razem, jednak na kolejnych kilometrach odcinało mi prąd. Zimno wyciągnęło ze mnie energię do tego stopnia, że wejście na tętno 160uderzeń serca na minutę było dla mnie problemem. Na bufecie chwyciłem żelka, Powerade i po chwili odzyskałem wszystko co wcześniej miałem. Dostałem informację, że Andrzej jest niedaleko. Rzeczywiście na drodze Chomontowej już go widziałem. Jakiś czas później udało mi się do niego dojechać. Na mostku przez rzeczkę na kilka kilometrów przed metą, łańcuch zakleszczył się między korbą, a ramą. Wyrwałem go, jednak Andrzej znów zniknął z horyzontu, wjeżdżając już w finałowe singletracki. Na szczęście udało mi się do niego dojechać i na ostatnie kilkaset metrów asfaltu wyjechaliśmy razem. Tam zaatakowałem i wygrałem.
Na trasie został też Tomek, kiedy z jego opony uszło powietrze. Jechałem więc pierwszy, wypatrując co jakiś czas rywali. Podejrzewałem, że podąża za mną Andrzej. Widziałem jak swobodnie jechał na podjazdach. Tak też się stało, na ciężkim podjeździe pod Petrowkę, systematycznie mnie dochodził. Zjazd pokonaliśmy razem, jednak na kolejnych kilometrach odcinało mi prąd. Zimno wyciągnęło ze mnie energię do tego stopnia, że wejście na tętno 160uderzeń serca na minutę było dla mnie problemem. Na bufecie chwyciłem żelka, Powerade i po chwili odzyskałem wszystko co wcześniej miałem. Dostałem informację, że Andrzej jest niedaleko. Rzeczywiście na drodze Chomontowej już go widziałem. Jakiś czas później udało mi się do niego dojechać. Na mostku przez rzeczkę na kilka kilometrów przed metą, łańcuch zakleszczył się między korbą, a ramą. Wyrwałem go, jednak Andrzej znów zniknął z horyzontu, wjeżdżając już w finałowe singletracki. Na szczęście udało mi się do niego dojechać i na ostatnie kilkaset metrów asfaltu wyjechaliśmy razem. Tam zaatakowałem i wygrałem.
Wyniki
1 Aleksander Dorożała (Kross Racing Team) 04:11:36
2 Andrzej Kaiser (Corratec Team) 04:11:52
3 Tomasz Jajonek (Dobre Sklepy Rowerowe – Author) 04:20:14
4 Michał Cesarczyk (Sudety MTB Challenge) 04:22:46
5 Zbigniew Wiktor (Northtec-Bike Team ) 04:37:49
Skandia Maraton, Nałęczów
Jako, że był to wyścig który wspominam nieszczególnie, będzie o nim krótko i treściwie.Wyniki
Trasa maratonu... cóż nawet zjazdy w wąwozie, które pamiętałem z lat ubiegłych nie były już w takiej formie jak się spodziewałem. Kostka brukowa w wąwozie, asfalt, trochę łąki i pola... Nic, co mogło by sprawić, że maraton był choć trochę ciekawy.
Pierwsze kilometry pokonywaliśmy na luźnej nodze, kiedy wjechaliśmy w teren zaatakował Mariusz Kowal, a za nim pojechał Adrian Brzózka, Andrzej Kaiser, Tecek i Bartek Banach. Zostałem z dwoma zawodnikami Mroza- Halejem, Robercikiem.
W Kazimierzu nad Wisłą na podjeździe doszliśmy jednak Tecka i Bartka i w 5 osobowym składzie (BanachBrothers,Halej,Tecek,ja) pokonywaliśmy kolejne kilometry.
Na jednym z podjazdów został jednak Bartek. Na drugiej pętli doszliśmy Mariusza Kowala, który nie utrzymał tempa Adriana i Andrzeja. Jechał w naszej grupce, ale po ataku Tecka na asfaltowym podjeździe, też został za nami. Niestety tego dnia miałem problem z napędem, łańcuch przelatywał po kasecie, skutecznie utrudniając gwałtowne przyspieszanie. Ataki kontrowałem łagodnym przyspieszaniem. Na 10 km do mety wiedzieliśmy, że zostało jeszcze jedno miejsce na podium i 1000zł do wygrania. Razem z Robertem i Teckiem podążaliśmy do mety. Byłem pewny, że nie uda mi się na tym napędzie wytrzymać do końca, więc ostatnie kilometry zmiany należały do mnie próbując kontrolować tempo. Dojechaliśmy do ostatnich dwóch hopek, na których wypadało zaatakować. Na pierwszej chłopacy dalej nie wyskakiwali, na drugiej Tecek wybrał trochę nieodpowiedni moment, wpadając w kilkanaście kamieni. Za nim skoczył Robert, ale udało mi się finałowe wzniesienie przetrzymać. Pozostał do mety zjazd z 300 metrów i ostry zakręt na trawie. W zakręt wchodziłem o pół koła za Teckiem. Jedyna myśl- idę va bank na trawie i albo się "@%^&rdolę" albo będę trzeci. Niestety, przegrałem 3 miejsce. Nie poszedłem va bank, bo dwóch zawodników z mega wmieszało się w to wszystko.
W celu wyciszenia i odreagowania, pojechałem z kolegą Adamem na 3 dni w Bieszczady, zaliczając piękny 190 kilometrowy trening po Słowacji na rowerach mtb :)
wtorek, 24 maja 2011
Akademickie Mistrzostwa Polski
| foto by Kuba Karwacki. Спасибо |
Trasa ciężka, bardzo interwałowa, nie dająca praktycznie odpocząć. Tak naprawdę, jedynym miejscem na 8 kilometrowej rundzie była polana, na której usytuowana była meta.
Decyzja była o tyle niesprawiedliwa, że godziła w tych, którzy już raz "szli fulla", dając z siebie wszystko.
Tak więc połowa zawodników tego dnia jechała 8 km, a druga połowa 16km.
Dla mnie było to akurat na rękę, bo w pierwszym przejeździe spóźniłem się minutę na start, a mój czas poleciał.
W niedzielę o 9 wystartowały dziewczyny. Wygrała Kasia Solus-Miśkiewicz, a druga była Weronika Rybarczyk. O 12 startowali faceci, którzy mieli do pokonania 6 rund czyli ok 2h jazdy.
Już na pierwszej rundzie odjechał Marek Konwa, a ja zostałem z Maćkiem Dombrowskim i Marcinem Kawalcem. Niestety zmuszony byłem zatrzymać się i zapiąć odpięte koło... Kosztowało mnie to gonienie przez kolejną rundę uciekających rywali. Na kolejnych okrążeniach tempa nie wytrzymał Marcin, a rundę do końca odstał Maciek Dombrowski. Dziękuję Rybie za serwis roweru, dziękuję kibicom za gorący doping, bidony. To miłe być tak nagradzanym.
1 Konwa Marek - Wszechnica Świętokrzyska w Kielcach 01:54:32
2 Dorożała Aleksander - Wyższa Szkoła Handlu i Usług w Poznaniu 01:56:06
3 Dombrowski Maciej - Wszechnica Świętokrzyska w Kielcach 01:58:11
4 Kawalec Marcin - Politechnika Wrocławska 01:59:10
5 Fijałkowski Rafał - Wszechnica Świętokrzyska w Kielcach 02:03:01
PEŁNE WYNIKI
poniedziałek, 16 maja 2011
Double GiGa
Piątek. Po 7 godzinnej podróży z Poznania, o 20 dotarliśmy na bazę. Szybka przejażdżka 30 minutowa z 3 krótkimi wejściami na tętno i powrót na nocleg przy krakowskich błoniach. Może niezupełnie przy błoniach, bo dzieliły nas od nich 4 km, ale za to trasa maratonu przebiegała obok naszego pensjonatu. Naszego, bo na nocleg zjawiliśmy się w 5 osobowym gronie. Koleżanka teamowa Joanna wraz z dwójką towarzyszy przyjechała co prawda o 2 w nocy, ale o 7 już była na nogach. Nie wiem skąd czerpie na to energię, ale podejrzewam, że z włosów.
W sobotni poranek, przedstartowy czas jak zwykle szybko mijał. Zajęci konsumpcją makaronu i gadaniem, ani się nie spostrzegliśmy, gdy na zegarach była 10 minut 5. Nie tracąc chwili, rynsztunek w postaci koszulki z żelkami zarzuciłem na plecy, Adamowi przypiąłem numer na plecy, Asi żelki do perlistej ramy i o 10:35 wyruszyliśmy na błonia.
Start w Skandia Maraton. Pierwsze asfaltowe kilometry pokonywaliśmy spacerowym tempem. Po wjeździe w teren i mocniejszych depnięciach uformowała się 12 osobowa grupka w skład, której wchodzili zawodnicy JBG2 (Diabeł,Adrian,Kornel) Mroza (BanachBrothers i Harley), Andrzej Kaiser, Tomek Jajonek, Górski, Alchimowicz, Tecław i ja. Wysokie nagrody finansowe za pierwsze trzy miejsca sprawiły, że wyścig rozgrywał się w bardzo mocnym tempie. Niestety, to nie był dla mnie „dzień konia”. Walczyłem o przetrwanie i gotowałem się na kolejnych podjazdach. Próbowałem rozruszać się trochę wychodząc na przód i dyktując mocniejsze tempo, jednak nogi wciąż były niepierwszej świeżości.. Jednym słowem-rzeźbiłem. Niestety na jednym z podjazdów pierwszej rundy zostałem z Harleyem, jednak mocna i równa praca, sprawiła że w połowie drugiej rundy naszliśmy JBG2, Kaisera, Kowala i Bartka Banacha.
Na najdłuższym podjeździe zostałem ponownie odhaczony i resztę trasy pokonywałem już swoim tempem. Kolejny raz, pomocną dłoń, a w zasadzie bidon, wyciągnął do mnie Pan Ryszard Pawlak ratując mnie przed odwodnieniem. Dziękuję!
Na metę przyjechałem 7open, tracąc do zwycięzcy Adrian Brzózki 5 minut.
Kolejnego dnia czekał mnie start na dystansie giga w Powerade Suzuki Mtbmarathon.
100 km i 2000metrów w pionie, do tego deszcz i 7st C. Faworytem wyścigu był kolega teamowy Bogdan Czarnota, który już na drugim podjeździe postanowił przycisnąć, zabierając ze sobą Bartka Janowskiego z mojej kategorii. Ja niestety mając za sobą wcześniejszy start, nie byłem w stanie jechać tak mocno. Zostałem za nimi, systematycznie tracąc minuty.
Kolejne kilometry pokonywałem wraz z Jajonkiem, Górskim i Milewskim.
Na szutrowym zjeździe, około 10 kilometrów po starcie, wywrócił się Zbigniew G. Zjeżdżaliśmy tam koło 50-55km/h, odwróciłem się po 300metrach zobaczyć czy wszystko ok, ale widziałem, że wstał i chyba prostował kierownicę.
Na kolejnym zjeździe gumę złapał Tomek, a kilka kilometrów dalej Milewski...
30 kilometr, do mety jeszcze 70, a ja zostałem sam...
Ale nuda... kolejne godziny pokonywałem sam walcząc z zimnem i deszczem na odkrytych, wietrznych polanach. Na bufecie wrzucałem w koszulkę banany i morele, gdyż zimno wyciągało z organizmu energię trzy razy szybciej niż zwykle. Nie czułem rąk, nie mogłem wrzucać na blat, blokować manetki amora, po prostu usiąść i płakać :D Jechałem więc, bo ściganiem tego nie można było nazwać, stawałem nawet na siku! (pierwszy raz!)
Do mety dojechałem na 3 pozycji open, tracąc sporo, ale nie wynik tego dnia był najważniejszy.
Każdy kto ukończył ten maraton, musi posiadać silny hart ducha. Ten maraton dał w kość, będziemy go wspominać.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)












