poniedziałek, 16 maja 2011

Double GiGa

Piątek. Po 7 godzinnej podróży z Poznania, o 20 dotarliśmy na bazę. Szybka przejażdżka 30 minutowa z 3 krótkimi wejściami na tętno i powrót na nocleg przy krakowskich błoniach. Może niezupełnie przy błoniach, bo dzieliły nas od nich 4 km, ale za to trasa maratonu przebiegała obok naszego pensjonatu. Naszego, bo na nocleg zjawiliśmy się w 5 osobowym gronie. Koleżanka teamowa Joanna wraz z dwójką towarzyszy przyjechała co prawda o 2 w nocy, ale o 7 już była na nogach. Nie wiem skąd czerpie na to energię, ale podejrzewam, że z włosów.
W sobotni poranek, przedstartowy czas jak zwykle szybko mijał. Zajęci konsumpcją makaronu i gadaniem, ani się nie spostrzegliśmy, gdy na zegarach była 10 minut 5. Nie tracąc chwili, rynsztunek w postaci koszulki z żelkami zarzuciłem na plecy, Adamowi przypiąłem numer na plecy, Asi żelki do perlistej ramy i o 10:35 wyruszyliśmy na błonia.  
Start w Skandia Maraton. Pierwsze asfaltowe kilometry pokonywaliśmy spacerowym tempem. Po wjeździe w teren i mocniejszych depnięciach uformowała się 12 osobowa grupka w skład, której wchodzili zawodnicy JBG2 (Diabeł,Adrian,Kornel) Mroza (BanachBrothers i Harley), Andrzej Kaiser, Tomek Jajonek, Górski, Alchimowicz, Tecław i ja. Wysokie nagrody finansowe za pierwsze trzy miejsca sprawiły, że wyścig rozgrywał się w bardzo mocnym tempie. Niestety, to nie był dla mnie „dzień konia”. Walczyłem o przetrwanie i gotowałem się na kolejnych podjazdach. Próbowałem rozruszać się trochę wychodząc na przód i dyktując mocniejsze tempo, jednak nogi wciąż były niepierwszej świeżości.. Jednym słowem-rzeźbiłem. Niestety na jednym z podjazdów pierwszej rundy zostałem z Harleyem, jednak mocna i równa praca, sprawiła że w połowie drugiej rundy naszliśmy JBG2, Kaisera, Kowala i Bartka Banacha.  
Na najdłuższym podjeździe zostałem ponownie odhaczony i resztę trasy pokonywałem już swoim tempem. Kolejny raz, pomocną dłoń, a w zasadzie bidon, wyciągnął do mnie Pan Ryszard Pawlak ratując mnie przed odwodnieniem. Dziękuję!
Na metę przyjechałem 7open, tracąc do zwycięzcy Adrian Brzózki 5 minut.

Kolejnego dnia czekał mnie start na dystansie giga w Powerade Suzuki Mtbmarathon.
100 km i 2000metrów w pionie, do tego deszcz i 7st C. Faworytem wyścigu był kolega teamowy Bogdan Czarnota, który już na drugim podjeździe postanowił przycisnąć, zabierając ze sobą Bartka Janowskiego z mojej kategorii. Ja niestety mając za sobą wcześniejszy start, nie byłem w stanie jechać tak mocno. Zostałem za nimi, systematycznie tracąc minuty.
Kolejne kilometry pokonywałem wraz z Jajonkiem, Górskim i  Milewskim.  
Na szutrowym zjeździe, około 10 kilometrów po starcie, wywrócił się Zbigniew G. Zjeżdżaliśmy tam koło 50-55km/h, odwróciłem się po 300metrach zobaczyć czy wszystko ok, ale widziałem, że wstał i chyba prostował kierownicę.
Na kolejnym zjeździe gumę złapał Tomek, a kilka kilometrów dalej Milewski...
30 kilometr, do mety jeszcze 70, a ja zostałem sam...
Ale nuda... kolejne godziny pokonywałem sam walcząc z zimnem i deszczem na odkrytych, wietrznych polanach. Na bufecie wrzucałem w koszulkę banany i morele, gdyż zimno wyciągało z organizmu energię trzy razy szybciej niż zwykle. Nie czułem rąk, nie mogłem wrzucać na blat, blokować manetki amora, po prostu usiąść i płakać :D Jechałem więc, bo ściganiem tego nie można było nazwać, stawałem nawet na siku! (pierwszy raz!)
Do mety dojechałem na 3 pozycji open, tracąc sporo, ale nie wynik tego dnia był najważniejszy.
Każdy kto ukończył ten maraton, musi posiadać silny hart ducha. Ten maraton dał w kość, będziemy go wspominać.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

dzięki za odzew! to zawsze zachęca do pisania!